Dobrze czasem pobłądzić! Przy takim założeniu jest miejsce na podejmowanie złych decyzji i otwarte przyznawanie się do pomyłek – i to nie nadszarpuje autorytetu. O pożytkach z błądzenia rozmawiają Ewa Stelmasiak i Agnieszka Radomska.
Już w samym słowie „błąd” jest ocena, jednak gdy po jakimś czasie oceniamy sytuację z przeszłości, mamy już zupełnie inną perspektywę i wiedzę. (Fot. iStock)
Agnieszka Radomska: Niby wiemy, że umiejętność przyznania się do błędu świadczy o dojrzałości i oznacza wzięcie odpowiedzialności za swoje decyzje. Jednak w praktyce nikt nie lubi się do błędu przyznawać, a większość z nas wręcz tego nie umie. Skąd się to bierze? Ewa Stelmasiak: Od razu włożę kij w mrowisko. Żeby się zastanawiać nad tym, dlaczego do błędów przyznajemy się niechętnie, musimy najpierw zdefiniować pojęcie błędu. Bo co to w ogóle jest błąd? Dla mnie błąd to działanie albo decyzja, która nie przyniosła pożądanego efektu, albo przyniosła negatywne konsekwencje, których nie przewidzieliśmy. No dobrze, zatem na pewno błędem będzie taka sytuacja: Jechałam ostatnio autostradą, w którymś momencie zaczął robić się korek. Mogłam zjechać na boczną drogę, ale podjęłam decyzję, że wjadę w ten korek, bo liczyłam, że się szybko rozproszy. Okazało się, że na krótkim odcinku były dwa wypadki. Nie zjechałam w prawo, nie podjęłam ryzyka jazdy gorszą drogą, a w konsekwencji stałam w tym korku dwie godziny. Uznałam, że to był błąd, bo faktycznie był. To jest akurat drobiazg, więc do niego łatwo się przyznać. Taki incydent określam jako błąd bez kłopotu, ale już w poważniejszych życiowych sytuacjach mam do tego słowa ogromny dystans, wręcz go nie lubię. Ostatnio w związku z kłopotami zdrowotnymi w rodzinie przyjęłam rolę opiekuna. Obok mnie jest jedna bliska osoba, która nie potrafi mnie wesprzeć. Gdybym miała myśleć o jej postawie w kategoriach błędu, to ona go popełnia. Ale postrzegam tę postawę jako konsekwencję braku pewnej kompetencji. Nie potrafi zaopiekować się osobą słabszą i nagle, w moment, tej umiejętności nie nabędzie. Jest kim jest, jest jaka jest i wierzę, że robi wszystko, co w jej mocy. Z drugiej strony moja przyjaciółka, zawodowa psycholożka, potrafi mnie wesprzeć, wysłuchać, bo z natury jest empatyczna. Zmierzam do tego, że wytykanie ludziom błędów uważam za negatywny wzorzec kulturowy. W społeczeństwie, w którym żyjemy, nie ma kultury bezpieczeństwa psychologicznego. To znaczy? Bezpieczeństwo psychologiczne polega na tym, że jesteśmy wobec siebie nawzajem wyrozumiali. Uznajemy, że nie jesteśmy omnipotentni. Traktujemy się więc z życzliwością, zamiast skanować poczynania wszystkich wokół w poszukiwaniu popełnionych błędów, które moglibyśmy im wytknąć i przy okazji udzielić im jeszcze rady na przyszłość. Punktowanie, wytykanie błędów i czekanie na potknięcia innych osób, by wywyższyć siebie, jest po prostu toksyczne.
Dla mnie błąd to chyba taka sytuacja, w której żałuję podjętej decyzji, bo albo ja sama, albo ktoś w jej wyniku ucierpiał. Ciężko mi wtedy. Jeśli popełniłam błąd i mam się do niego przyznać, to doświadczam wewnętrznego konfliktu. Mam jakieś wyobrażenie na swój temat, a gdy zauważam, że popełniłam błąd, w mojej głowie powstaje pęknięcie pomiędzy tym wyobrażeniem a „ja” faktycznym, które w pewnym sensie obnaża się w wyniku popełnionego błędu. Dla mnie to jest bardzo trudne do zniesienia. Myślenie dobrze o samym sobie daje nam możliwość efektywnego funkcjonowania w świecie. Ale warto pamiętać, że nasza tożsamość nie jest sztywna. Nie jesteśmy idealni, bo nie musimy być idealni. W ramach tego obrazu siebie dobrze stworzyć także miejsce na to, że od czasu do czasu podejmujemy decyzję, która przynosi negatywne konsekwencje albo jest niezgodna z oczekiwaniami wobec nas. Celowo nie nazywam tego błędem! Po prostu w danej chwili podejmujemy najlepszą decyzję, na jaką nas stać w tych okolicznościach i do jakiej mamy zasoby. To postawa wyrozumiałości i zaufania względem samych siebie. Dochodzi tu oczywiście kwestia ego. Jeśli czuję się dobrym człowiekiem i jestem do tego poczucia bardzo przywiązana, a nagle ktoś mówi mi, że coś zrobiłam nie tak, że kogoś skrzywdziłam, to wymaga to ode mnie weryfikacji przekonania na swój własny temat – to ten dysonans poznawczy, o którym mówisz. Jeśli reprezentuję postawę fixed mindset, a więc mam sztywny obraz siebie jako dobrego człowieka, to nie dopuszczam do siebie żadnych sygnałów, które mogą to zakwestionować. Tymczasem chodzi o to, by uznać, że mogę być dobrym człowiekiem, a jednocześnie mogę podjąć niewłaściwą decyzję czy nie stanąć na wysokości zadania. Jedno z drugim nie stoi w sprzeczności, tylko trzeba rozdzielić to, kim ja jestem, versus to, co robię i jak się zachowuję. Czy jestem beznadziejna, bo popełniłam błąd, czy może jestem w porządku, mimo że popełniłam błąd? To ogromna różnica. „Ja” nie równa się mój błąd. Zastanawiam się, czy nie lepiej w takim razie zamiast „popełniłam błąd” pomyśleć „dziś podjęłabym inną decyzję”. Oczywiście, że tak. Już w samym słowie „błąd” jest ocena. A przecież nie chodzi o ocenianie siebie, a już na pewno nie o samobiczowanie. Akceptuję, że kiedyś podjęłam jakąś decyzję, która miała być dobra, ale mnie lub komuś jednak przyniosła szkodę. Dziś podjęłabym inną. Sytuację z przeszłości oceniamy w teraźniejszości, zapominając, że tu i teraz mamy zupełnie inną perspektywę. Wiemy to, czego wówczas nie mogliśmy wiedzieć, mamy inne zasoby emocjonalne, nowe doświadczenia za sobą. Jeśli sami damy sobie prawo do błędu i potraktujemy się wyrozumiale, to już połowa sukcesu. Ale są sytuacje, kiedy to nie wystarczy. Czasem trzeba przyznać się publicznie, kogoś przeprosić. Jeśli jako matka podniosę głos na swoje dziecko, puszczą mi nerwy, zastosuję jakąś beznadziejną karę, a potem tego pożałuję, powinnam umieć przyznać się do tego. Jeśli jako szefowa podejmę złą decyzję, choć np. zespół sugerował inną, to powinnam wziąć za to odpowiedzialność. Mnie się wydaje, że wzbraniamy się przed tym z dwóch powodów: ze strachu przed faktycznymi konsekwencjami i z lęku przed tym, że stracimy w czyichś oczach autorytet. Przyznanie się do błędu jest dla nas zagrażające właśnie z powodu braku kultury bezpieczeństwa psychologicznego, o którym wspominałam. W firmach, które promują takie, wciąż jeszcze niestety niepopularne podejście, daje się ludziom poczucie włączenia. To taki komunikat: „jesteś okej taki, jaki jesteś, włącznie ze wszystkimi aspektami różnorodności”. Chodzi o to, by każdy czuł się w pełni akceptowany. Drugim poziomem takiego podejścia jest uznanie faktu, że wszyscy uczymy się w działaniu, czyli robimy różne rzeczy, które nie zawsze się sprawdzają. Gdy ludzie mają poczucie włączenia i prawo do ciągłego uczenia się, trzeci poziom takiej kultury firmowej obejmuje promowanie innowacyjności. Najprościej mówiąc – jest zgoda i aprobata na eksperymentowanie, szukanie nowych rozwiązań, podważanie status quo ze świadomością, że jest to zawsze obciążone ryzykiem błędu. Przy takim podejściu błędy są traktowane jako nieuniknione, a przyznawanie się do nich nie jest obarczone ryzykiem dezaprobaty, odrzucenia czy utraty autorytetu. W większości firm, niestety, nie ma kultury bezpieczeństwa psychologicznego, a i w życiu prywatnym często o nią nie dbamy, bo nie bardzo potrafimy. Dla mnie cechą autorytetu jest właśnie pokora. Myślę sobie, że gdyby moja szefowa po popełnieniu błędu miała odwagę stanąć przed zespołem i powiedzieć wprost: „Podjęłam złą decyzję. Nie posłuchałam was, a powinnam była. Przepraszam za to. Postaram się tę sytuację naprawić”, na pewno urosłaby w moich oczach. Nie wiem, jaka jest prawidłowa definicja autorytetu, ale myślę, że można o nim mówić wtedy, gdy nasza wizja siebie jest spójna z tym, jak widzą nas inni. A więc my widzimy siebie jako dobrych szefów – i ludzie też nas tak postrzegają. Na marginesie – z badań nad troskliwym przywództwem wynika, że kobiety oceniają swoje kompetencje w tym zakresie niżej niż ich podwładni, zaś mężczyźni odwrotnie – oceniają siebie lepiej, niż są oceniani przez pracowników. Autorytetem cieszy się ktoś, kto potrafi wywierać wpływ na pracowników, motywować ich, sprawiać, żeby im się chciało realizować cele. Ten mechanizm można przenieść także na rodzicielstwo, choć to oczywiście delikatniejsza materia, objęta dużo większą wrażliwością. Obie te sfery – mądre przywództwo i mądre rodzicielstwo podlegają jednak podobnym prawom. Badania zdecydowanie pokazują, że autorytet buduje się przez bycie człowiekiem, a nie bycie wszechwiedzącym i nieomylnym. Tu nie chodzi o to, by zawsze mieć rację. Albo się ma rację, albo się ma relację – i z dzieckiem, i ze współpracownikami. W takim paradygmacie jest miejsce na podejmowanie złych decyzji i otwarte przyznawanie się do tego, i to nie nadszarpuje autorytetu. Myślę również, że przyznanie się do błędu przynosi ulgę. Powiedzieć: „pomyliłam się, przepraszam”, to jak pozbyć się plecaka z kamieniami. Utrzymywanie się w roli nieomylnego albo zaprzeczanie temu, że popełniło się błąd, zabiera nam ogromną ilość energii. Uważam, że nasze błędy to są informacje zwrotne, które możemy wykorzystać, by się rozwijać. To tak, jakby w grze komputerowej próbowało się utrzymać na torze. Próbujesz skręcać w lewo, nie działa, wypadasz z toru. Ale po chwili wracasz na niego z nową wiedzą, i tym razem skręcasz w prawo. Próbujesz nowych rozwiązań, analizujesz swoje kroki, wyciągasz wnioski. Chodzi jednak o to, by to były wnioski konstruktywne, a nie biczowanie się własnymi błędami. Jeśli będę przygnieciona ich ciężarem, to będą zagrażały one mojemu pozytywnemu obrazowi siebie, i będę wkładać ogromną ilość energii w niedopuszczanie tych informacji do siebie. To jest ślepa uliczka, bo energia idzie w coś fałszywego, w utrzymanie fałszywego obrazu siebie jako idealnej matki czy nieomylnego szefa. W takiej sytuacji jest się cały czas czujnym, nastawionym na to, że ktoś może chcieć ten obraz zniszczyć. To jest utrzymywanie pozycji obronnej, zamkniętej na budowanie relacji. To wydaje mi się bardzo ważne właśnie w relacji z dziećmi. Pokazywanie siebie ze wszystkimi niedoskonałościami jest chyba cenniejsze niż budowanie twardego autorytetu, osadzonego na fundamencie nieomylności. Oczywiście. Dzieci przynajmniej w początkowym etapie rozwoju uczą się przede wszystkim przez naśladowanie. Prędzej będą robić to, co robimy, niż to, co im mówimy, że mają robić. Na tym polega tzw. role modeling. Jeżeli pokażę swojemu dziecku, że jestem tylko zwyczajnym człowiekiem, który ma prawo się pomylić i podjąć niewłaściwą decyzję, to w ten sposób sankcjonuję taką sytuację jako dopuszczalną. To jest prosty komunikat: popełnianie błędów jest okej, też masz do tego prawo.
To mogłoby być remedium na perfekcjonizm. Jeżeli ktoś całe życie był wychowywany w modelu, w którym popełnianie błędów jest równe porażce, a wszelkie potknięcia są powodem do wstydu, to przyznanie się do błędu może urastać do rangi życiowej tragedii. Ale nawet jeżeli już wiemy, że warto pozwolić sobie na luksus przyznawania się do błędów, to niekoniecznie będziemy wiedzieć, jak to zrobić. Najpierw warto ułożyć to sobie samemu w głowie. Być przekonanym do swojego stanowiska, świadomym i akceptującym. Bo jeśli postanowimy przyznać się do błędu pod wpływem presji, tylko dlatego, że ktoś tego od nas oczekuje, to jest spore prawdopodobieństwo, że – zamiast się po prostu przyznać i przeprosić – pójdziemy od razu w defensywę. Żeby nie iść w zaparte, najpierw trzeba sobie samemu uświadomić, że żałuje się tego, co się zrobiło albo czego się nie zrobiło i uznać to, przyznać się przed sobą. Jeśli się tego nie ma ze sobą przepracowanego, lepiej w ogóle nie wchodzić z nikim w rozmowę, bo ona zamieni się w przepychankę. A jeśli jeszcze tego nie przepracowałam: zastanawiam się, waham, nie jestem pewna, ale czuję, że coś zrobiłam nie tak i potrzebuję się tym zająć, jednak nie wiem jeszcze jaką postawę przyjąć? Zawsze możesz to powiedzieć. Zasygnalizować, że potrzebujesz czasu. Na przykład powiedzieć: „Ta sytuacja jest dla mnie trudna, jest mi przykro, że to się zdarzyło. Potrzebuję to przemyśleć; dam znać, gdy będę gotowa”. Naprawdę ważne jest, by wybrać dobry moment. To ten, gdy poczujemy, że umiemy tę sytuację puścić. Dopiero wtedy można myśleć o przeprosinach czy zadośćuczynieniu. Jeśli sytuacja dotyczy np. tego, że nakrzyczałaś na swoją córkę, bo byłaś na nią wściekła i tego żałujesz, możesz powiedzieć: „Przepraszam, że się tak zachowałam, że na ciebie krzyknęłam. Wiem, że nie powinnam była tego zrobić. To już się zdarzyło i nie mogę tego odwrócić. Natomiast chcę ci obiecać, że będę nad tym pracować”. To istotne, bo to obietnica zmiany, obwieszczenie chęci do działania. Przy okazji w takiej sytuacji zyskujemy jeszcze jedno – przyznajemy sobie sprawczość. Bo błędy popełniamy wszyscy, ale też nie jesteśmy wobec nich bezradni. Zamiast karcić się czy wypierać, lepiej wyciągać wnioski i działać.
Agnieszka Radomska, dziennikarka, behawiorystka. Pasjonuje ją wszystko, co związane z emocjami i budowaniem dobrych relacji. Ewa Stelmasiak, autorka książki „Lider dobrostanu”. Mentorka, trenerka i konsultantka w zakresie dobrostanu osobistego i organizacyjnego. Prowadzi WellCulture Institute.
Komentarze